▪️ Nieśmiertelne istoty żywiące się ludzką (i nie tylko) krwią to nie wymysł popkultury. Tego rodzaju demony pojawiają się w bestiariuszach niemal wszystkich kultur. Także kult krwi występował i wciąż występuje w niemal każdym zakątku świata od najprymitywniejszych plemion po największe religie z chrześcijaństwem na czele.
To, że do świadomości szerzej przedarł się wizerunek wampira pod postacią białego, cywilizowanego (czy aby na pewno?) człowieka wynika z oczywistej dominacji tegoż białego człowieka uwarunkowanego geopolitycznie.
Nie da się jednak ukryć, że droga krwiożerczego demona do obecnego wizerunku była długa i burzliwa, a dziś mityczne stworzenie stało się niczym innym, jak personifikacją ludzkich lęków i pragnień, a w przypadku najsłynniejszego wampira wszech czasów - hrabiego Draculi - także nieprzepracowanej żałoby.
Wielokrotnie portretowany Dracula stracił na wartości jako demon, zyskał jako postać tragiczna, symbolizująca to wszystko, co niezwykle ludzkie, ale człowieka wyniszczające: żal, psychiczny ból, samotność i niespełniona miłość, które prowadzą do wynaturzeń i szaleństwa.
Niegdyś budzący realny lęk, dzisiaj coraz częściej sprowadzany do poziomu pop kulturalnej zabawki.
Czy Dracula może jeszcze straszyć?
▪️ Musical „Dracula” Jakuba Szydłowskiego z muzyką Jakuba Lubowicza to adaptacja powieści Brama Stokera i to adaptacja niezwykle wierna, choć ci, którzy znają tekst źródłowy szybko odkryją delikatne zmiany w powiązaniu wątków. Nie jest to jednak ze szkodą dla pierwowzoru, a powiedziałabym nawet, że wersja Szydłowskiego nadaje większe znaczenie niektórym postaciom, co działa na plus dla całości.
▪️ Spektakl rozpoczyna się prologiem umiejscowionym kilkaset lat przed czasem akcji powieści Stokera. W prologu znajdziemy genezę narodzin Draculi-wampira, a historia ta jest oparta na legendzie o brutalnym władcy rumuńskim Vladzie III zwanym „Palownikiem”, należącym do Zakonu Smoka (Dracula pochodzi od łacińskiego draco - smok, a jednocześnie rumuńskiego dracul-diabeł).
Splot zawiłych, uwarunkowanych polityczno-religijnie, wydarzeń doprowadza Vlada do sprzeniewierzenia sie własnej religii i wypicia krwi ofiar, czego następstwem jest samobójstwo jego ukochanej Elizabethy. Zrozpaczony Dracula przeklina Boga, poddaje się piekłu, by zapewnić sobie nieśmiertelność, która pozwoli mu szukać duszy ukochanej poprzez wieki.
I tak trafiamy do Londynu roku 1910, gdzie poznajemy Jonathana Harkera - prawnika, który wyrusza do Transylwanii, by sfinalizować zakup angielskiej posiadłości przez pewnego hrabiego, jego narzeczoną Minę Murray, jej przyjaciółkę Lucy Westenrę, którą od kilku lat nawiedza w snach pewien dystyngowany jegomość, a także profesora Van Helsinga - wybitnego uczonego, który skrywa pewien sekret…
Kiedy Harker przybywa do Transylwanii rozbawiony jest wiarą lokalnej ludności w zabobony. Z czasem jednak przestaje mu być do śmiechu, albowiem odkrywa, że jego gospodarz to może i arystokrata, ale z krwiożerczymi zapędami, a on sam stał się jego ofiarą. Zdeterminowany, by jeszcze choć raz zobaczyć swoją ukochaną, ostatkiem sił ucieka z zamku Draculi.
Tymczasem wampir pakuje siebie oraz swój nieumarły dwór na statek i wyrusza do portu w Whitby, gdzie zamierza rozpocząć panowanie wampirzego rodu z nową oblubienicą u boku. Niestety jego plany niweczy kilku śmiałków z Van Helsingiem na czele, którzy ratują duszę (niestety tylko duszę, gdyż ciało to jakby wręcz przeciwnie) biednej wybranki Draculi. Tymczasem sprawy się mocno komplikują, ponieważ nowym celem transylwańskiego krwiopijcy staje się Mina. Czy Jonathanowi uda się uratować ukochaną przed potępieniem? Czy Mina oprze się nieśmiertelności? Czy miłość zwycięży mrok? I najważniejsze: czy naprawdę cała załoga statku zginęła?
Na te pytania znajdziecie odpowiedź w Teatrze Muzycznym w Łodzi, a ja Wam teraz napiszę, dlaczego warto po te odpowiedzi się wybrać.
▪️ Wydawać by się mogło, że w obliczu takiej ilości adaptacji książki Stokera, tylu kultowych już zobrazowań hrabiego Draculi - kolejna próba zainteresowania nim widza, do tego widza musicalowego, skazana jest na porażkę. Tymczasem otrzymujemy zachwycający produkt, który garściami czerpie z popkultury, oddaje hołd postaci swojego bohatera, ale i kłania się w pas najważniejszym dziełom musicalowym pozostając jednocześnie dziełem skończonym i samodzielnym.
▪️ Muzyka napisana przez Jakuba Lubowicza to mieszanka stylów bliższa filmowej ścieżce dźwiękowej niż klasycznemu musicalowi. Mamy tutaj i nawiązania do ludowych utworów Siedmiogrodu, tanecznego fokstrota, walca przeszytego niepokojącą nutą, ballady, solowe utwory na potężne głosy, a nawet szanty. A wszystko to dopasowane, pięknie ilustrujące dane sceny i zaśpiewane perfekcyjnie. I chociaż spotkałam się z opinią, że brakuje temu spektaklowi melodii przewodniej, którą można by nucić w drodze do domu - ja osobiście nie uważam, by „Draculi” tego brakowało. Wręcz przeciwnie - jest tu co najmniej kilka utworów, które wgryzają się w umysł, jak wampir w szyjną tętnicę.
▪️ W parze z muzyką idzie ciekawa choreografia, której twórcami są Jarosław Staniek i Katarzyna Zielonka. W „Draculi” taniec nie pojawia się w scenach obyczajowych, co - pomimo oczywistego wątku fantastycznego - pozwala zachować względny realizm historii. Taniec zarezerwowany jest poza nielicznymi wyjątkami, niemal wyłącznie dla wampirów oraz mrocznej strony ludzkiej natury, która pod postacią ubranych na czarno tancerzy obecna jest niemal cały czas na scenie podkreślając, że mrok nosi w sobie każdy. Co ciekawe choreografią ograne są nawet zmiany scenografii, przez co naprawdę każdy ruch na scenie jest częścią przedstawienia.
▪️ Najnowsza produkcja Teatru Muzycznego w Łodzi zachwyca scenografią Grzegorza Policińskiego. Kiedy oczom ukazuje się wnętrze zamku Draculi - przez widownię przetacza się szept podziwu, bo ciężko jest nie podziwiać ogromnych gotyckich okiennic, mrocznych posągów, czy tronu hrabiego. I gdy wydaje się, że nic nas nie zaskoczy - na scenę wpływa pełnowymiarowy statek. Ale nie tylko ogrom scenografii robi wrażenie. Tutaj działa również dbałość o szczegóły, wielość scenografii, rozwiązania technologiczne, czy połączenie prostych elementów takich jak odpowiednio udrapowany materiał ze świetnymi animacjami. Za owe animacje odpowiadają moi ulubieńcy - Veranika Siemionava oraz Zachariasz Jędrzejczyk - czyli duet „Clip to Go”, który po raz kolejny udowadnia, że jest w stanie ożywić wszystko - nawet martwe dusze!
Efekty dopełnia genialna (nie boję się użyć tego słowa, jest ono w pełni uzasadnione) reżyseria światła Artura Wytrykusa. To światło, a w zasadzie niebywałe wręcz wyczucie siły oddziaływania mroku jest tutaj kluczowym elementem tworzącym klimat. Niesamowicie przemyślana gra kolorów, operowanie cieniem tworzy iluzje, ukrywa lub odkrywa kolejne elementy scenograficznej układanki nadając całości formy filmowej, bardziej realnej niż to - wydawać by się mogło - możliwe w teatrze.
Kolejnym elementem produkcji wartym uwagi są kostiumy autorstwa Anny Chadaj. Urzeka w nich ilość detali, realizm, różnorodność, ciekawe wykorzystanie kolorów nierzadko z uwzględnieniem ich symboliki, budowanie charakteru postaci poprzez kostium.
Chapeau bas dla tej ekipy, bo dzięki tym elementom wyeksploatowana historia transylwańskiego wampira dostaje nowe, atrakcyjne życie.
▪️ Jakub Szydłowski do tego spektaklu wybrał śmietankę polskiego musicalu.
W roli tytułowej na zmianę grają Paweł Erdman i Janusz Kruciński. Obaj nieco inaczej budują tę postać. Erdman jest bardziej demoniczny, w początkowym stadium przywodzi na myśl Nosferatu z bodajże pierwszej filmowej adaptacji powieści Stokera „Nosferatu. Symfonia grozy”. Ja zresztą ukłon w stronę niemieckiego ekspresjonizmu, który niejako zaprosił Draculę do popkultury, widzę także w formie spektaklu, w którym - tak jak w starych filmach - sceny się przenikają czy nachodzą na siebie.
Ale wracając do aktorstwa - Dracula Erdmana to przerażający demon. Wściekły, skupiony na zemście, bezwzględny, w jakimś stopniu odczłowieczony.
Mnie osobiście odrobinę przeraża, jak Paweł Erdman staje się Draculą na czas spektaklu (oby tylko wtedy!). On go nie gra - on nim jest.
Tymczasem ta sama postać grana przez Janusza Krucińskiego ma w sobie więcej z człowieka, zawiedzionego, bardziej chyba smutnego niż wściekłego, pragnącego zemsty, ale w większym stopniu zmęczonego tą tułaczką przez wieki.
Natomiast to, co najważniejsze to to, że obaj panowie grają wyśmienicie, a jeszcze lepiej (o ile to możliwe) śpiewają. Doskonały casting.
Nie mniejszy zachwyt budzi pozostała obsada. Świetnie obsadzeni są Marcin Franc i Filip Bieliński. Jonathan Harker Franca jest niezwykle delikatny, trochę naiwny i niedoświadczony. Harker Bielinskiego jest jakby dojrzalszy, mocniej stąpający po ziemi, ale znowu - obaj nadają postaci indywidualne cechy nie odbierając jej realizmu.
Urzekające są obie Joanna Gorzała i Anna Federowicz w roli Miny - z jednej strony romantycznej i delikatnej, ale tak naprawdę niezwykle silnej kobiety, która jest gotowa ratować swoją miłość za wszelką cenę.
Lucy Westenra Agnieszki Przekupień to krnąbrna indywidualistka, pozornie sfokusowana na zabawie - tak naprawdę wypełniona tęsknotą za kimś, kto obudzi jej prawdziwe pożądanie. Lucy Oliwii Drożdżyk jest bardziej dziecinna, naiwna, zbuntowana buntem znudzonej nastolatki.
Obie świetne!
Abraham Van Helsing Piotra Płuski to człowiek rozdarty pomiędzy pragnieniem nieśmiertelności i świadomością idących za nią konsekwencji. Rozdarty pomiędzy dobrem a złem, których definicji sam nie jest pewien. A „Wynaturzenie nie da zbawienia” w jego wykonaniu to jeden z najjaśniejszych punktów całego spektaklu.
Cudowne są również Oblubienice Draculi: Krucza (Agata Bieńkowska/Justyna Cichomska), Ryża (Martyna Henke/Emilia Klimczak) i Jasna (Natalia Kłodnicka/Justyna Kopiszka). Pierwsza scena, w której się pojawiają jest absolutną perełką (bo to JAK one się pojawiają to wow!), ale też interesujące jest, że w tym spektaklu dostają swoje własne historie, przestają być tylko jednowymiarowymi upiorami, nabierają znaczenia.
Cała obsada to perełki, ale warto powiedzieć, że w spektaklu ważne rolę grają również dziecięcy aktorzy i przyznam szczerze, że mroczna kołysanka w wykonaniu Marii Wójcikowskiej/Livii Ernest powoduje gęsią skórkę, a chłopiec okrętowy czyli Bartosz Albrecht/Gustaw Włastowski to tylko pozornie sama słodycz.
▪️ W „Draculi” Szydłowskiego widać parafrazy takich wielkich dzieł, jak „Nędznicy” (wydaje się, że całościowo nowa produkcja najbliższa jest właśnie temu klasykowi), „Upiór w operze” (choć w zasadzie to trochę moment, w którym historia zatacza koło, bo przecież to „Upiór w operze” garściami czerpie z oryginalnego Draculi, wykorzystując motyw potwora i niewinnej dziewczyny), „Taniec wampirów” (bal wampirów już chyba nigdy nie będzie kojarzył się inaczej), a nawet „Skrzypka na dachu” (elementy ludowości, czy chociażby scena ślubu Jonathana i Miny).
Ale to także ukłon w stronę kinematografii, która eksploatowała temat hrabiego Draculi na setki sposobów mniej lub bardziej udanych.
Niemniej jednak przede wszystkim „Dracula” Jakuba Szydłowskiego to świetny, doskonale pomyślany, niezwykle precyzyjnie zrealizowany musical, który pokazuje, że wciąż da się przygotować klasykę w sposób ciekawy i że możemy w Polsce tworzyć spektakle na najwyższym światowym poziomie.
Ogromne gratulacje dla wszystkich, którzy uczestniczą w tym przedsięwzięciu!
Ps. Kiedy pojawiła się informacja, że Teatr Muzyczny w Łodzi będzie wystawiał „Draculę” moja gotycka dusza zadrżała z ekscytacji. Ale też skłamałabym mówiąc, że w czasie całej drogi produkcyjnej, kiedy już oficjalnie objęłam spektakl patronatem, nie miałam momentów zwątpienia i niepokoju, że się zawiodę. Premierę przeżywałam tak, jakbym sama grała główną rolę. Stres czułam ogromny.
Tym większa we mnie duma teraz, kiedy jestem już po czterech spektaklach i kiedy widzę, że „Dracula” zachwyca.
Ja naprawdę kocham ten spektakl. Nie tylko dlatego, że patronce wypada ;)
Comments