top of page
Zdjęcie autoraKinga Zaborowska

MISS SAIGON / Teatr Muzyczny w Łodzi

▪️ Jeśli chodzi o pożegnania kochanych musicali to ostatnio z afisza zszedł spektakl „𝘔𝘪𝘴𝘴 𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯”. To zresztą było już drugie pożegnanie z Wietnamem w Polsce.

Jak to?


A no tak to, że pierwsza inscenizacja pojawiła się w Polsce już w roku 2000 w Teatrze ROMA. Od ostatniego spektaklu w Romie minęło piętnaście lat do kolejnej inscenizacji w naszym kraju. Tym razem to Łódź zagrała Wietnam. Burzliwy to był czas dla spektaklu i dla teatru, bo kilka miesięcy po premierze, Świat udał się na wymuszony urlop od wszystkiego, czyli cholerny lockdown.

A „𝘔𝘪𝘴𝘴 𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯” czekała. I wróciła. Ale tylko na chwilę i w gruncie rzeczy po to, by się pożegnać. 23.kwietnia odbył się „zielony” spektakl, a smutkom nie było końca.

Czy ten spektakl naprawdę jest tak doskonały?


▪️ „𝘔𝘪𝘴𝘴 𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯” fabularnie jest kalką opery „Madame Butterfly” Giacoma Pucciniego, ale główną inspiracją uwspółcześnionej wersji było tutaj zdjęcie młodej Wietnamki, która oddaje swoje dziecko amerykańskiemu żołnierzowi.


▪️ Kim jest siedemnastoletnią dziewczyną, której cała rodzina zginęła podczas wojny w Wietnamie, która trawi kraj. Pozostawiona sama sobie, zagubiona i pozbawiona środków do życia trafia do klubu, który zatrudnia młode dziewczęta i to bynajmniej nie na posadach kelnerek.

Prostytutki w różnym wieku, rozmiarze, a nawet płci służą za rozrywkę dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w pobliżu. Wśród nich jest także Chris, który - choć niby na propozycję swojego kolegi, by się nieco rozluźnić w towarzystwie młodej, wietnamskiej dziewicy, reaguje oburzeniem - ostatecznie jeszcze tej samej nocy idzie z nią na piętro klubu, a tam bierze to, za co kolega zapłacił. Ale, że chłopak jest emocjonalnie niestabilny to tą delikatną, niedoświadczoną kochanką jest zauroczony, ona go wzrusza a - jak wynika z wyśpiewywanej wspólnie piosenki - oboje się w sobie zakochują. Ona aranżuje ceremonię zaślubin, On obiecuje wiele, a tymczasem Wujek Sam zwany Ameryką wzywa wojaka z powrotem do siebie. Pechowo dla pary, Chris wpada do koszarów amerykańskich dokładnie w momencie ewakuacji, pod bramą roi się od „żon”, które tak, jak Kim uwierzyły w miłość, a które zostaną z niczym, kiedy ich „mężowie” beda odlatywać do domu. Panowie pakują się w pośpiechu do helikoptera, bo to jest wojna i tutaj nie ma sentymentów. A - jak się okazuje - zarówno Kim, jak i całe zastępy wietnamskich kobiet nie zostają wcale z niczym, tylko z dziećmi „dzielnych” żołnierzy. Dziećmi, których największym przewinieniem jest to, że zostały spłodzone przez wrogów ojczyzny i że się urodziły. Nie należą do Wietnamu, nie należą do Ameryki. Dzieci niczyje… największe ofiary wojny.

▪️ I teraz chciałabym podkreślić, że następna cześć recenzji nie jest krytyką polskiej produkcji, a samej sztuki, bo to są dwie różne rzeczy i miejcie tego świadomość.

A dlaczego o tym wspominam?

Bo ja „𝘔𝘪𝘴𝘴 𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯” nie lubię.

Nie lubię, bo moim zdaniem ta historia opowiedziana w taki sposób cholernie źle się zestarzała. To jest niezwykle ważny temat i - jak ze smutkiem należy zauważyć - niemal zawsze bardzo aktualny, ale „𝘔𝘪𝘴𝘴𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯” jest do przepisania na nowo. Na nowo są do zbudowania postaci kobiece, na nowo jest do opowiedzenia tragizm wojny i tych dzieci spłodzonych bez poczucia jakiejkolwiek odpowiedzialności przez „wybawicieli”.


▪️ „Madame Butterfly” została napisana w 1904 roku i pewnie jak na tamte czasy i tak była w swej krytyce wobec tych, co do których uczono szacunku, wywrotowa, a nawet sam musical, mający swoją premierę pod koniec lat osiemdziesiątych, nie wpisywał się jeszcze w nurt emancypacji i girl power, ale mamy XXI wiek i w tej chwili tkliwa historia kobiety, która żyje naiwną miłością do mężczyzny i przez tę miłość odbiera sobie życie, jest drażniąca, uwłaczająca i moim zdaniem nieco szkodliwa.


▪️ W zasadzie cały ładunek emocjonalny skupia się na mężczyźnie, który ma ze sobą problem, którym rzekomo targają wyrzuty sumienia, bo bardzo chciał uratować tę Kim, ale się nie udało. Niby cierpi, ale jednak się żeni, a kiedy się okazuje, że Jego wietnamska żona jednak żyje i do tego ma z nim dziecko, to nasz „bohater” najpierw rzuca typowy szowinistyczny tekst, czyli „ale czy to na pewno moje?”, a potem dokonuje szybkiej konstatacji, że spoko dam jej kasę i po kłopocie. I niech mi nikt nie wmawia, że ten człowiek ma jakieś głębsze uczucia, bo jak dla mnie jest zwykłym sku…𝘱𝘢𝘳𝘥𝘰𝘯…rwielem.


▪️ Brakuje mi tutaj prawdziwej kobiecej siły, przetrwania i życia po miłości.

A ono jest!

Powinno być.

A „𝘔𝘪𝘴𝘴 𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯” zostawia nas z poczuciem, że nie ma.

I ja się tutaj nie zgadzam.

Zresztą mam poczucie, że wszystkie postaci są tutaj napisane stereotypowo, płytko i czarno-biało, kiedy temat tego akurat musicalu powinien być zdecydowanie przyczynkiem do głębszej analizy, zbudowania charakterów wielowarstwowych.

I ta produkcja mogłaby być musicalowym „Przeminęło z wiatrem”, a jest w gruncie rzeczy prostym Harlequinem.

A jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to jest moja, niezwykle subiektywna opinia, do tego mało popularna, ponieważ obserwując reakcje wielbicieli musicalu na ten akurat, uderza mnie podkreślanie mocno chwytającej za serce fabuły i niezwykle głębokiej uczuciowości, co zresztą każe mi przypuszczać, że mam serce z kamienia.

I tak - gdybym obejrzała „𝘔𝘪𝘴𝘴 𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯” dwadzieścia lat temu, płakałabym i wzruszała się miłością absolutną, ale dzisiaj mam inną percepcję, inną wrażliwość i chyba innego rodzaju bohaterek szukam w poważnych produkcjach.

Po prostu.


▪️ Ale historia to jedno i tutaj, ile osób-tyle opinii, ale są rzeczy, które albo są dobre albo są złe, a zatem jak wypadła polska produkcja łódzkiego Teatru Muzycznego?

Otóż bardzo, bardzo dobrze.

Spektakl zachwyca scenografią, czuje się dbałość o szczegóły, a jeśli wziąć pod uwagę, że na scenie pojawiają się m.in. Statua Wolności, pomnik wodza Wietnamu, a nawet helikopter, który ląduje na scenie i z tejże sceny odlatuje - można śmiało powiedzieć, że w tej kwestii polski widz zostaje usatysfakcjonowany i pozostawiony z opadniętą szczęką.

No i wokale.

Polska scena musicalowa to są takie głosy, że naprawdę nie ma się co wstydzić, to czasem wielkie sceny Londynu i Nowego Jorku powinny się kłaniać.

Mam doskonałych wokalistów!


▪️ W „𝘔𝘪𝘴𝘴 𝘚𝘢𝘪𝘨𝘰𝘯” w Łodzi mogliśmy zobaczyć i - co ważniejsze - posłuchać Sylwię Banasik, Joanne Gorzałę, Marcina Franca, Marcina Januszkiewicza, Macieja Pawlaka, Janka Traczyka, Tomasza Steciuka, Marcina Jajkiewicza, Agnieszkę Przekupień, Marcina Sosińskiego, Katarzynę Łaskę, a to nie cała obsada jeszcze.

A wszyscy genialni!

To oni sprawili, że - pomimo braku poczucia bycia porwaną przez historię - wyszłam ze spektaklu zadowolona.

Muzyka i niezwykłe głosy uratowały dla mnie ten spektakl i nieco zmniejszyły poczucie goryczy wynikające z fabularnych niedociągnięć.

I za to bardzo dziękuję.




17 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

댓글


bottom of page