▪️ Granica pomiędzy konsekwentnym trzymaniem się własnej drogi, a odcinaniem kuponów od minionych sukcesów jest bardzo cienka. Czasami niezauważalna. Po której stronie znajduje się „Romeo i Julia” Jamiego Lloyda?
▪️ Kiedy Lloyd Company ogłosiło nowy tytuł niemal chwilę po zejściu z afisza zachwycającego „Sunset Boulevard” ucieszyłam się, ale też i poczułam ukłucie niepokoju. Bo to za szybko, bo emocje jeszcze nie opadły.
I kiedy czytam recenzje pełne porównań do tamtego tytułu, w których wciąż pojawiają się słowa zawodu i rozczarowania to myślę, że właśnie w tym „za szybko” jest przysłowiowy pies pogrzebany.
Widowni (i recenzentom) należy dać czas na przepracowanie relacji z dziełem.
Tym bardziej, kiedy kolejne ma być skokiem w mrok teatralnego eksperymentu.
▪️Jeśli się nie widziało wcześniej spektakli Jamiego Lloyda to „Romeo i Julia” może wywołać szok. Jeśli zna się artystyczną drogę tego reżysera to bez problemu zauważy się reminiscencje z jego poprzednich dzieł, co pomoże ułożyć w głowie czym ta produkcja jest, a jest niewątpliwie kolejnym krokiem ewolucji Artysty. Tylko, że ewolucja artystyczna nie zawsze idzie w kierunku, którego oczekuje widownia.
Najgorszego doświadczą podczas spektaklu zapewne Ci, którzy poznali Lloyda przy okazji wspomnianego już wcześniej „Sunset Boulevard”, bo dla nich najnowsza produkcji będzie jedynie zbiorem pewnych klisz, których użycie nie będzie do końca jasne.
A najciekawsze jest to, że musical Webbera jest dziełem poza głównym lloydowskim nurtem, kiedy to wciąż porównywany do niego „Romeo i Julia” wpisują się w układankę, w której znajdują się m.in.: „Betrayal” (Tom Hiddleston), „Cyrano” (James McAvoy) „Seagull” (Emilia Clarke) czy „A Doll House” (Jessica Chestain), przywołując jedynie te najsłynniejsze spektakle.
▪️ „Romeo i Julia” Jamiego Lloyda to mroczna, bardzo minimalistyczna - nawet jak na niego- niezwykle ostra w odbiorze interpretacja dramatu szekspirowskiego. Może tak samo zachwycać, jak i odrzucać, bo wydaje się być eksperymentem i częścią większej całości.
▪️ Już na wstępie w hallu teatru wita nas głośna, industrialna muzyka, choć słowo „muzyka” przychodzi później - na początku to wprowadzający poczucie niepokoju i rozdrażnienia zestaw dźwięków. „Annoying sound” dobrze wyraża, z czym mamy do czynienia.
Kiedy wchodzimy na widownię, dźwięki się nasilają. Jest głośno, jest ciemno. Ale z czasem dziwne odgłosy zamieniają się w muzykę - ostrą, wciąż bardzo głośną i industrialną, ale - subiektywnie rzecz ujmując - zachwycającą.
Jednak w spektaklu przeważa cisza. Przejmująca, stojąca w kontrze do tego przedspektaklowego chaosu, ale wwiercającą się w duszę widza dużo mocniej.
Scena wygląda jak wnętrze jakiegoś magazynu. Wprawne oko zauważy, że choć wszytko wydaje się być czarno-białe, to tak naprawdę przeważa tu kolor krwi. Nieśmiało wyłania się z mroku, ale jest i od początku ustawia dominantę - to jest spektakl o śmierci.
Śmierci dosłownie i śmierci emocjonalnej. O straconych szansach, o niepokojach, o bolesnym wchodzeniu w dorosłość, w którą nie da się wejść bezboleśnie przez brak wsparcia tych, którzy się w niej już zadomowili. To obraz procesowania własnego ja, życia na własnych warunkach i bez kompromisów.
▪️ Ten spektakl jest niebywale statyczny. Oparty jedynie na słowie i mimice musi być trudnym do zinterpretowania osobom, które nie mają szczęścia siedzieć w pierwszych rzędach.
Zwłaszcza, że niemal cały drugi akt to tak naprawdę popis grania oczami, wydłubywania emocji maksymalizując wydźwięk słów, a minimalizując środki wyrazu.
Większość czasu scena spowita jest mrokiem i dymem (tego dymu zresztą w produkcjach londyńskich w ostatnim czasie jest wyjątkowo dużo ku mojemu przerażeniu - pierwsze rzędy to gwarantowane podrażnienie gardła!), tak, jak bohaterowie tkwią w mroku swoich czasów. Na wielkim ekranie, który w tym przedstawieniu „wędruje” czasem będąc tłem, a czasem pierwszym planem, ale zawsze odzwierciedleniem podążającego za bohaterami przeznaczenia - pokazują się twarze bohaterów, którzy jednej strony oddaleni od głównej sceny - z drugiej są nierozerwalnie z nią połączeni.
Kamera towarzyszy bohaterom w korytarzach teatru i prowadzi nas na dach, gdzie zastajemy Romea. O ile spokojnie można było pozwolić spacerować wokół teatru Tomowi Francisowi, o tyle taki zabieg w przypadku Toma Hollanda skończyłby się atakiem rozhisteryzowanych fanek. Ale też i scena na dachu ma sens i jeśli wyjście poza salę ma być znakiem rozpoznawczym Lloyda - ja to kupuję. Zresztą nie tylko Romeo eksploruje teatr, dzięki czemu dziejące się równolegle sceny możliwe są do pokazania jednocześnie.
Kiedy ekrany przywodzą na myśl „Sunset Boulevard”, mikrofony „Cyrano”, a gdzieś w podświadomości pojawia się wspomnienie „The Effect” całość nabiera głębszego znaczenia jako dzieło spójne i konsekwentne.
To jednak spektakl, który dotyka poprzednich dzieł Reżysera, ale w uniwersalności nie dorównuje żadnemu z nich.
▪️ Siłą sprzedażową tego tytułu niewątpliwie jest Tom Holland - gwiazda Marvela, choć w dzieciństwie związany z West Endem.
Ale siłą aktorską zdecydowanie są kobiety.
Wspaniała Francesca Amewudah-Rivers staje naprzeciwko Hollanda i pokazuje jasno, kto tutaj jest prawdziwym superbohaterem.
Superbohaterką: silną, odważną, świadomą i - choć kochającą Romea - niepotrzebującą go. Ona jest całością.
Ogromną satysfakcję sprawia oglądanie jej niepodważalnego talentu zwłaszcza mając świadomość poziomu hejtu, jaki ją spotkał ze strony internetowych idiotów.
Ale Julia jest silna i dumna.
Silna i dumna jest także Franceska.
Świetna jest także Freema Agyeman jako Nurse (w polskim przekładzie Marta - mamka Julii), której postać przełamuje niezwykle ciężki klimat całości, wprowadza odrobinę humoru, choć nie na tyle, by odstawać od całości i łamać konwencję.
Tom Holland gra dobrze, choć na tle swojej partnerki nie lśni tak, jak mogłoby się wydawać, że powinien. Jest wiarygodny w swoim zagubieniu i oddaniu Julii. Jego przemiana pod wpływem tragicznego splotu wydarzeń jest subtelna, ale widoczna. To przecież wciąż bardzo młody chłopak, który właśnie stanął twarzą w twarz ze śmiercią.
▪️ Co w takim razie jest nie tak z tym spektaklem, że zbiera tak skrajne opinie, co się nie zdarzało chyba nigdy w przypadku Jamiego Lloyda?
Szekspir jest nudny.
Nie generalnie, ale dla współczesnego widza, który przybywa obcować z teatrem pod wpływem bodźca w postaci celebryty w obsadzie.
Szekspir jest ciężki sam w sobie, a podany w takiej formie, jaką proponuje Lloyd staje się nieznośnie drażniący i niewygodny.
Szekspir jest wymagający.
I Lloyd jest wymagający.
To intelektualne wyzwanie, które wymaga przygotowania, a wręcz lat przygotowań. I to jest z jednej strony potężna siła, a z drugiej największy minus tej inscenizacji, bo brakuje jej samodzielności. W oderwaniu od pozostałych produkcji Lloyda jest jedynie interesującym performancem, w którym brakuje dynamiki. Z drugiej strony w świetle blasku „Sunset Boulevard” wypada po prostu blado, bo nie oferuje nowych rozwiązań i tu wracamy do pytania postawionego na początku tego tekstu: czy to jeszcze konsekwencja czy już rutyna.
▪️ Jamie Lloyd podjął ogromne ryzyko inscenizując ten tytuł i nadając mu taką formę.
To jest dobry spektakl, wielowarstwowy i pozostawiający z potrzebą kontemplacji mroku młodości w szerszym kontekście niż tylko historia Romea i Julii.
Ale to nie jest spektakl wybitny, a Lloyd - ku własnej zgubie - przyzwyczaił nas do niebywale wysokiego poziomu i zaskoczeń. Tymczasem wydaje się, że po zdobyciu szczytu musicalem teraz wspina się na inną górę.
Pytanie czy widzów interesuje ten proces, bo od tego w dużej mierze zależy odbiór spektaklu.
Mnie interesuje.
Bardzo.
Comments