Kiedy mój znajomy polecił mi „𝘛𝘩𝘦 𝘉𝘰𝘰𝘬 𝘰𝘧 𝘔𝘰𝘳𝘮𝘰𝘯 twierdząc, że jest to najzabawniejszy musical, jaki kiedykolwiek widział, spodziewałam się trochę slapstikowej komedii pomyłek z dwoma niespecjalnie rozgarniętym Mormonami w roli głównej. Nie spodziewałam się jednak, że poza satyrą na kompletnie absurdalną koncepcję religii mormonów - dostanę coś, czemu bliżej jest do „American Pie” i „Scary Movie” niż umiarkowanych w swojej wymowie angielskich komedii. Może to dlatego, że „𝘛𝘩𝘦 𝘉𝘰𝘰𝘬 𝘰𝘧 𝘔𝘰𝘳𝘮𝘰𝘯” jest produkcją amerykańską i to amerykańskie poczucie humoru na granicy, a nierzadko poza granicą dobrego smaku jest tutaj kołem napędowym.
Historia jest prosta: absolwenci szkoły dla misjonarzy mormońskich zostają dobrani w pary i wysłani na misje. Największy kujon i mormon z krwi i kości - Elder Price, którego marzeniem jest misja w Orlando, zostaje sparowany z niezbyt ogarniętym, choć obdarzonym bezkresną wyobraźnią - co okaże się zresztą kluczowe dla fabuły - Cunninghamem. Na domiar złego ich destynacja daleka jest od Orlando, bo chłopcy zostają wysłani do Ugandy, gdzie czeka na nich zadanie zmobilizowania do chrztu większej liczby osób z miejscowych wiosek niż udało się to obecnym już na miejscu Mormonom. Powinno być łatwo, bo jak do tej pory licznik ochrzczonych w kościele Mormona w tym miejscu wynosi okrągłe zero. Łatwo jednak nie będzie wcale… I tak zaczyna się przygoda i bohaterów i nasza, bo to właśnie po ich lądowaniu w Ugandzie zaczyna się największy hardcore.
Za scenariusz, muzykę i teksty odpowiadają Trey Parker, Robert Lopez i Matt Stone czyli twórcy „𝘔𝘪𝘢𝘴𝘵𝘦𝘤𝘻𝘬𝘢 𝘚𝘰𝘶𝘵𝘩 𝘗𝘢𝘳𝘬” - możecie zatem sobie wyobrazić, że musica ten daleki jest od formatu „rodzinnego”
„𝘛𝘩𝘦 𝘉𝘰𝘰𝘬 𝘰𝘧 𝘔𝘰𝘳𝘮𝘰𝘯” wyśmiewa z pozoru wszystkich i wszystko, nie bacząc na jakiekolwiek konwenanse. Jezus, Mormoni, religia generalnie, Hitler, seks, pedofilia, AIDS, geje, czarni, biali - dla twórców nie było świętości. Dlatego jeżeli razi Was czarny humor, napawają obrzydzeniem żarty z czerwi w mosznie (mhm…), uznajecie, że widok seksu oralnego z Hitlerem to zdecydowanie za dużo, taneczna piosenka, która wydaje się przypominać przekazem „Hakuna Matata”, kiedy tak naprawdę jest niezbyt przychylnym przesłaniem w stronę Wszechmogącego („𝘏𝘢𝘴𝘢 𝘋𝘪𝘨𝘢 𝘌𝘦𝘣𝘰𝘸𝘢𝘪” = „𝘍𝘶𝘤𝘬 𝘺𝘰𝘶, 𝘎𝘰𝘥”) może Was oburzyć, albo jeśli jesteście białym, amerykańskim młodzieńcem, który wierzy, że Jezus w czasie pomiędzy ukrzyżowaniem a zmartwychwstaniem odwiedził Nowy Jork - to ten spektakl zdecydowanie nie jest dla Was. Jeśli jednak Wasze poczucie humoru jest bezpruderyjne - będziecie się śmiać do rozpuku.
Bo pomijając brak hamulców - to jest naprawdę zabawny i świetnie muzycznie opracowany spektakl z całą gamą udanych kompozycji także przywodzących na myśl klasyczne broadwayowskie musicale, świetną choreografią i - chociaż niezbyt rozbudowaną - klimatyczną scenografią. A do tego wcale niegłupi, jak mogłoby sie na pierwszy rzut oka wydawać. Uważam bowiem, że największymi obśmianymi w tym musicalu są religie i misjonarze wszelacy, którzy ludziom borykającym się na co dzień z głodem, chorobami i wszelkim złem tego świata - proponują chrzest i piękne życie wieczne, kiedy tak naprawdę potrzebna jest pomoc tu i teraz.
Ludzie w Afryce (i nie tylko…) umierają na ulicach (i granicach…), kraje trawią wojny domowe, choroby i głód. Zamiast dobrego słowa, filozofii i obietnic zbawienia potrzebne są leki i wszelka pomoc humanitarna.
To w jaki sposób „𝘛𝘩𝘦 𝘉𝘰𝘰𝘬 𝘰𝘧 𝘔𝘰𝘳𝘮𝘰𝘯” o tym mowi to kwestia estetyki. Może się podobać, albo oburzać, ale sedno jest ważne: zbawienie dla ludzi w potrzebie niesiemy my.
Nie Jezus, nie Allah, Mormon czy jakikolwiek inny mityczny twór.
MY.
I warto to zapamiętać.
Comments